Konkurs Chopinowski, czyli jak Polska przez dwa tygodnie udaje, że zna się na muzyce
Co pięć lat dzieje się cud: cały kraj nagle przypomina sobie, że ma Fryderyka Chopina. Telewizja udaje, że zawsze kochała klasykę, politycy cytują mazurki, a w mediach społecznościowych pojawia się armia samozwańczych ekspertów od fortepianu, którzy wczoraj słuchali Zenka, a dziś dyskutują o „technice lewej ręki”.
Festiwal fortepianowej egzaltacji
Przez dwa tygodnie Warszawa zamienia się w stolicę patosu i klaskania nie w rytm. Na sali — garnitury, suknie i miny jak na mszy świętej. Na scenie — młodzi pianiści, którzy przez ostatnie 15 lat nie widzieli słońca, bo ćwiczyli pasaże, żeby teraz zagrać trzy nuty źle i odpaść z honorem.
Jurorzy siedzą poważni, jakby decydowali o losach świata, a w gruncie rzeczy tylko zastanawiają się, czy ten Japończyk grał bardziej „po polsku” niż Polak.
Patriotyzm fortepianowy
Jak zawsze, pojawia się ten sam narodowy dylemat: czy kibicować talentowi, czy paszportowi.
Bo jeśli wygra cudzoziemiec — to dowód, że Chopin jest uniwersalny.
A jeśli wygra Polak — to sukces narodu i dowód, że muzyka romantyczna płynie w naszej krwi razem z bigosem.
W komentarzach w internecie: „No wreszcie Polak wygrał, tak jak powinno być”. Jakby konkurs był olimpiadą w patriotycznym uderzaniu w klawisze.
Chopin, czyli święto muzyki i snobizmu
Nie zrozum mnie źle — to piękny konkurs. Tylko szkoda, że interesujemy się nim raz na pięć lat, a potem znowu włączamy disco polo i narzekamy, że kultura wysoka jest dla elit.
Chopin wraca wtedy do memów, a fortepian znowu staje się meblem pod telewizor.
A przecież nawet Fryderyk, gdyby dziś żył, pewnie wolałby usiąść w barze, zagrać coś z bluesa, rocka i pośmiać się z tego całego pompatycznego kultu własnego nazwiska.









