„Chrzest – czyli pierwsza kąpiel pod nadzorem instytucji”
Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy ludzie myli się z grzechów, bo jeszcze nie wynaleziono mydła. Wtedy pojawił się Jan zwany Chrzcicielem — facet, który postanowił zarabiać na życie, wrzucając ludzi do rzeki i mówiąc, że teraz są „czyści duchowo”. Pomysł chwycił, bo nic tak nie przyciąga tłumów jak darmowa kąpiel w czasach, gdy higiena była luksusem.
Z czasem chrzest przejęło chrześcijaństwo. Bo skoro można ludzi wrzucać do wody, to czemu nie wrzucać też niemowląt? Tak narodził się sakrament, który łączy w sobie wodę, płacz dziecka i nieustanne pytanie: „czy on się przypadkiem nie przeziębi?”.
Współcześnie chrzest to uroczystość, podczas której rodzina próbuje połączyć mistykę z cateringiem. Ksiądz mówi o wierze, chrzestni myślą o kopercie, a dziecko o tym, żeby jednak nie lało się po głowie za dużo zimnej wody. W tle aparat błyska jak na konferencji prasowej, a babcia komentuje, że „woda była kiedyś świętsza”.
Po ceremonii wszyscy jadą na obiad, gdzie głównym tematem rozmów jest to, kto się wzruszył, kto nie, i ile wódki wypada wypić na cześć nowego katolika. Sam ochrzczony zazwyczaj nie pamięta nic, ale spokojnie — Kościół będzie mu o tym przypominał przez resztę życia.
Tak oto od dwóch tysięcy lat ludzie wylewają na siebie wodę, wierząc, że to pomoże im być lepszymi. A może po prostu to najlepszy sposób, żeby oficjalnie rozpocząć życie od czystej kartki. Albo przynajmniej od czystej główki.









